food

New adventure begins at the Emporium...

We are on the go again! First time since Covid malarkey kicked in we are on a proper vacation, even if still within the UK. We are off to Scotland, but decided to stop for the night halfway through the way and as our B&B is not serving dinners tonight, we sidetracked to a nearby Clitheroe to dine in the Emporium.

I am oh so tired; I have been working the whole weekend and then also through the night, practically until we left this noon (after somewhat haphazard packing), and Marcin is not much better but we do not regret coming here for the food. The place has a tone of character; it is housed in the former chapel, and lavishly decorated with huge mirrors, framed pictures and paintings, and fantastic crystal lamps. I understand that furniture is on sale so the pub also works as a showroom and so the interior details probably change on regular basis.

For our mains, we take pan-fried sea bass with asparagus, artichoke and cauliflower puree, and mussels in garlic sauce that come with potato fries for some reason. The food is quite OK, especially mussels, and the deserts (warm chocolate brownie served with ice cream for me and a selection of ice cream for Marcin) are even better. So here it is, the beginning of the new adventure.

Znowu jesteśmy w drodze! Po raz pierwszy od pojawienia się pandemii jesteśmy na porządnych wakacjach, nawet jeśli wciąż jedynie w obrębie Wielkiej Brytanii. Wyruszyliśmy dzisiaj do Szkocji, ale zdecydowaliśmy się zatrzymać na noc w połowie drogi, a ponieważ nasz hotel nie serwuje aktualnie wieczornych posiłków, zboczyliśmy do pobliskiego Clitheroe, aby zjeść w Emporium.

Jesteśmy naprawdę zmęczeni - to był pracujący weekend, a potem jeszcze pracowałam całą noc z niedzieli na dzisiaj, a Marcin w sumie też miał niewiele lepiej, ale nie żałujemy, że przyjechaliśmy tu na obiad. Emporium ma tonę charakteru; mieści się w dawnej kaplicy, wnętrza są urządzone z rozmachem w dość eklektycznym stylu, ściany zdobią ogromne lustra w wielkich złoconych ramach, wszędzie wiszą kryształowe lampy, ale przy tak wysokich sufitach nie jest to ani trochę przytłaczające. Z tego, co rozumiemy, niektóre widoczne tu rzeczy można kupić, więc pub pełni również funkcję wystawowe – dekoracja jego wnętrza prawdopodobnie zmienia się dość regularnie.

Czas na obiadokolację. Na dania główne wybieramy smażonego okonia morskiego ze szparagami, karczochami i puree z kalafiora oraz małże w sosie czosnkowym, które z jakiegoś powodu są tu podawane z frytkami. Desery (czekoladowe brownie podawane z lodami i wybór lodów dla Marcina) są jeszcze lepsze. I takim sposobem przyjemny obiad w losowo wybranej miejscowości  staje się początkiem nowej wakacyjnej przygody.

The Jetty, Southampton

It is our first visit to The Jetty, Southampton. The restaurant is located on the ground floor of the Harbour Hotel and we have a table close to the panoramic windows with an excellent view of The Ocean Village Marina. Firstly come the cocktails and they are fantastic. And I mean it. Tiramisu martini is to die for. Food-wise, we go for a la carte menu today, as we had a late lunch and I do not think we are hungry enough for the tasting menu. Next time for sure. The food is tasty and beautifully served but the beef fillets are more like sirloin than fillets. Still, it is not a bad dinner if quite overpriced. No regrets though, especially that deserts were splendid.

 

To nasza pierwsza wizyta w The Jetty, Southampton. Restauracja znajduje się na parterze hotelu Harbour. Nasz stolik jest przy panoramicznych oknach z doskonałym widokiem na przystań „Ocean Village”.  Jako pierwsze wjeżdżają koktajle i są fantastyczne. Tiramisu martini to przysłowiowe niebo w gębie. Wybieramy na dzisiaj pozycje z menu a la carte, zjedliśmy bowiem późny lunch i nie jesteśmy wystarczająco głodni, żeby docenić menu degustacyjne. Następnym razem. Jedzenie jest generalnie smaczne i pięknie podane, jedyne ale to, ze filet wołowy bardziej przypomina sirloin niż fileta. Mimo to nie jest to zły obiad, chociaż cena chyba jednak przewyższa jakość. Ale nie, niie żałujemy, zwłaszcza, że desery były bardzo smaczne.

Blue Jasmine

The weather this weekend was not encouraging (just look at my hair) so we decided to visit the Blue Jasmin rather than going for a proper trip. The Blue Jasmin is a contemporary Southeast Asian fine dining restaurant that we only recently discovered exists in our own city. And we found it so good, that it deserves its own entry in our blog.

Pogoda w ten weekend nie była zachęcająca (trochę widać po moich włosach), więc zdecydowaliśmy się odwiedzić Blue Jasmin zamiast jechać na porządną wycieczkę. Blue Jasmin to współczesna wykwintna restauracja oferująca dania kuchni południowo-wschodnia azjatyckiej, której istnienie w naszym mieście dopiero niedawno odkryliśmy. I uznaliśmy tę wizytę za na tyle dobrą, że zasługuje na osobny wpis na naszym blogu.

The atmosphere and décor are nice, a bit on a posh side, but not too stiff, the food is absolutely delicious, and there are many innovative cocktails to choose from. Or to have them (nearly) all if you feel like this… (shame on us, haha). 

We started the meal from the “Smoky cold asparagus, mushroom and cloud ear” and “Turmeric chilli octopus” and both were really great. Our choices for mains were “Grilled Chilean sea bass with pomegranate glaze and soya ginger crumble”, which was cooked to the perfection and was literally melting in our mouths, and one of their signature dishes: Stone-grilled Percik chicken” Let me quote how they themselves describe it “(…) modern interpretation on the Malaysian grilled chicken dish. It is marinated with turmeric, cumin and coriander along with coconut milk, lemongrass, and tamarind. Roasted on banana leaf, served in a coconut shell with a house-made milk biscuit”.  The way the food was presented was as much rewarding as the taste of each dish.

Atmosfera jest świetna, wystrój szykowny, obsługa rewelacyjna, jedzenie jest absolutnie pyszne, a do tego do wyboru wiele innowacyjnych koktajli. Obiad zaczęliśmy od przystawek – ośmiornicy w sosie kurkumowym oraz szparagow z grzybami, a na dania główne wybraliśmy „grillowanego chilijskiego okonia morskiego z polewą z granatów i kruszonką z imbirem sojowym”, który to okoń był ugotowany do perfekcji i dosłownie rozpływał się w ustach. Zamówiliśmy także jedno z ich popisowych dań: „grillowany na kamieniu kurczak Percik”. Oto jak sami je opisują „(…) nowoczesna interpretacja malezyjskiego dania z kurczaka z grilla. Jest on marynowany w kurkumie, kminku i kolendrze wraz z mlekiem kokosowym, trawą cytrynową i tamaryndowcem. Pieczony na liściu bananowca, podany w łupinie orzecha kokosowego z domowym herbatnikiem mlecznym”. Sposób prezentacji jedzenia był tak samo satysfakcjonujący, jak smak każdego dania. Sami zobaczcie.

How we have managed to eat desert after all this food and drinks I am not sure, but it was so good that I am not going to skip it next time as well. We opted for “Coconut dream” and “Raspberry chocolate addict”. Wholeheartedly recommended.

Nie jestem pewna, jak udało nam się zmieścić desery po całym tym obżarstwie i pijactwie, ale były tak dobre, że nie zamierzam ich pominąć także następnym razem. Zdecydowaliśmy się na „Kokosowy sen” i „Uzależniony od czekolady malinowej”. Pyszka.

Cliffhanger

Temperature-wise, the weather was maybe not too bad, but the promise of rain was lingering in the air. And so we decided a short walk alongside a beach (not too far from the car so that we could run to the safety, or rather dry-ety, relatively quickly) and a good lunch would make this afternoon. Highcliffe was chosen as the destination point with its gloriously located Cliffhanger restaurant as a source of food (you know us, any trip is a good excuse to pack the food in our belies…). We had hot chocolate and beer (not too difficult to guess who got what, is it?) and a big bowl of mussels each, followed by cake and tea/coffee. Next time we will try to walk all the way from here to the Highcliffe Castle and back.

Jak chodzi o temperaturę, to pogoda może nie była najgorsza, ale zapowiedź deszczu zdecydowanie wisiała w powietrzu. Zdecydowaliśmy się więc na krótki spacer wzdłuż plaży (niezbyt daleko od samochodu, żeby w miarę potrzeby móc szybko dobiec w suche miejsce) i - rzecz jasna - lunch. Jako cel dzisiejszej wyprawy wybraliśmy Highcliffe ze wspaniale położoną restauracją Cliffhanger jako główną atrakcją dnia (jeśli nas już chwilę czytacie, to wiecie,  że każda wyprawa to dobry pretekst, by jeść…). W Cliffhanger wzięliśmy gorącą czekoladę i piwo (nietrudno chyba zgadnąć, kto co zamówil) i dużą miskę muszelek każdy, a następnie ciasto i herbatę / kawę. Przy następnej wizycie spróbujemy przejść całą drogę stad do zameczku Highcliffe i z powrotem. 

Jane Austne's House

Jane Austen is one of the most famous and beloved English writers, and there are not so many people in Europe for whom titles such as Sense and Sensibility, Pride and Prejudice, Mansfield Park, or Emma remain unknown. As COVID restrictions still make it difficult to travel far away, we decided to revisit Chawton, this time to see a cottage that belonged to the famous (if not properly acknowledge during her life) author. 

Jane Austen’s House in Chawton, was her final home, where she spent the last (and very productive) years of her life. And yes, you may remember another entry to my blog about the Chawton House, a much bigger manor house which belonged to her brother Edward, adopted by the Knight family. Scroll down the blog, and you will find it if you are interested. 

But it was this smaller house that belonged to Jane and her mother, where she wrote her most famous novels. Jane lived in this house for eight years, and she left it only in May 1817, when she had to seek medical treatment in Winchester, where unfortunately she died two months later. 

Without talking too much, I will let the images to take you through the house and garden.

 

Jane Austen to jedna z najbardziej znanych i lubianych angielskich pisarek, a w Europie nie ma zbyt wielu osób, dla których tytuły, takie jak Rozważna i Romantyczna, Duma i Uprzedzenie, Mansfield Park czy Emma pozostają nieznane. Ponieważ ograniczenia COVID nadal utrudniają dalekie podróże, postanowiliśmy ponownie odwiedzić Chawton, tym razem, aby zobaczyć dom należący do słynnej (chociaż nie docenionej za życia) autorki.

 Chawton był ostatnim domem Jane Austin, to w nim spędziła ostatnie (i bardzo produktywne) lata swojego życia. Być może pamiętacie inny wpis na moim blogu o Chawton House, znacznie większym dworku należącym do jej brata Edwarda, zaadoptowanego przez rodzinę Knight. Przewińcie trochę bloga, a znajdziecie ten post, jeśli jesteście zainteresowany.

Ale to w tym mniejszym domu,  należałcym do Jane i jej matki, autorka dokończyła swoje najsłynniejsze powieści. Jane mieszkała w tym domu przez osiem lat, a opuściła go dopiero w maju 1817 roku, kiedy musiała szukać pomocy medycznej w Winchester, gdzie niestety zmarła dwa miesiące później.

Żeby za dużo nie gadać, resztę niech opowiedzą zdjęcia domu i ogrodu. 

Across from the house, on the corner of the street we noticed some lovely tearooms and - you know us by now - of course we went in for a treat. And treat it was. My chocolate croissant was extremely delicious. Add to this a cup of Earl Grey tea and what else may you need to finish the day beautifully…

 

Naprzeciwko domu, na rogu ulicy, zauważyliśmy uroczą herbaciarnę i - już nas znacie pod tym względem - oczywiście weszliśmy w poszukiwaniu łakoci. I łakocie znaleźliśmy. Mój czekoladowy rogalik był wyjątkowo pyszny. Dodać do tego filiżankę herbaty Earl Grey i czego jeszcze można chcieć, aby pięknie zakończyć dzień…